Przyszło
mi do głowy, żeby założyć bloga. A potem dobiegło pytanie
(uprzednio się anonsując donośnym: „Z buta wjeżdżam!”) po
jaką niby cholerę. No bo bądźmy szczerzy: to nie moja pierwsza
przygoda z blogowaniem. Każda poprzednia kończyła się tak samo –
powiewem grozy, lecącym w tle „Requiem for a dream” i
przyciskiem USUŃ BLOGA. Czujecie ten smrodek? Tak pali się mój
słomiany zapał. Ale… (podobno wszystko przed „ale” traci
znaczenie) jest też kilka powodów, dla których mogłabym znów się
w to bawić:
1.
Mogłabym sobie w końcu udowodnić, że potrafię coś poprowadzić
dłużej niż miesiąc. MOGŁABYM… to wszystko.
2.
Miałabym wrażenie, że w końcu robię COŚ.
3.
Czemu nie? Nikt mi nie zabroni i kropkie.
Zanim
się tu znalazłam, pozostawała jeszcze jedna kwestia do
rozstrzygnięcia – o czym mądrym w ogóle mam pisać? Po niecałych
pięciu minutach mnie olśniło! Skoro w pajęczynę zwaną siecią
wpada wszystko (między innymi bardzo pouczające poradniki, jak być
królem prestiżu i do czego wykorzystać Świeżaki), równie dobrze
mogę to być ja ze swoimi luźnymi wywodami, hipotamami, to znaczy:
hipotezami, i niewiele wnoszącymi przemyśleniami. Genialne w swej
prostocie (wiem, że nie, ale tego nie musicie mi mówić). Jako, że
przebywanie w blogosferze ma mieć również znamiona terapii,
uznałam iż upublicznianie tych ubogich merytorycznie dyrdymał
można uznać za usprawiedliwione. Przynajmniej częściowo. A jeżeli
znajdzie się przy tym choć jeden ludek, który zechce zmarnować
sobie część dnia na czytanie mnie, to proszę bardzo! Zapraszam
bardzo serdecznie, rozgośćcie się albo i nie – wedle uznania.
No.
Wypadałoby się jakoś przedstawić. Na imię mi Natala. Swoją
drogą, znajomy z wakacyjnej pracy bawił się swego czasu moim
imieniem wymyślając takie mniej więcej cuda wianki: „Natala lata
na lotni. Ta lala nalata się” albo „Natala ma na lata tanie loty
na lato”. Ani jedno, ani drugie nie jest prawdą. Chociażby z
powodu mojej awersji do znacznych wysokości. Poza tym w minione
wakacje jedyne, gdzie mogłam latać, to toaleta na piętrze albo
pomieszczenie socjalne, bo lato to ja widziałam zza szyby jednego
budynku znanej sieci marketów, której nazwy nie będę do końca
ujawniać. Powiem tylko, że zaczyna się na „Carre” a kończy na
„four”. Zdecydowanie, nie jest to dla mnie praca marzeń, ale
spokojnie – to był tylko etap przejściowy, dorywcza praca
wakacyjna.
Ogólnie,
to oddaję się takiej czynności, którą zwą studiowaniem. Na moje
nieszczęście, zupełnie nie trafiłam z kierunkiem, więc na dobrą
sprawę jedynie udaję, że studiuję. Jak długo jeszcze uda mi się
to robić, czas pokaże już niebawem. Od zbliżającego się
kolejnego roku ciągnie nie tylko zimowym chłodem i wilgocią, ale
też grozą trzeciego roku studiów licencjackich na WNE UW (i
związanym z tym potworem zwanym sesją), perspektywą dziubania i
wypacania pracy dyplomowej oraz koniecznością odbycia zaległych
praktyk. No, dziubadła – życzcie mi powodzenia!
Mieszkanie
dzielę z żywymi współlokatorami (bratem i przyjaciółką) oraz
martwą naturą w postaci trzech pluszowych lisów, kaktusa Romana (z
nim w zasadzie mieszkanie „dzieliłam”, bo umarł na moją
zbytnią troskę) i drewnianego manekina Janusza, choć z reguły
gości u nas zwykle jeszcze dwóch osobników płci męskiej, których
pochodzenia można się raczej domyślić. Zatem, bywa tłoczno, ale
i ciekawiej przy tym. I cieplej, bo jak sobie ochuchamy nawzajem
powietrze, to i grzejniki zimą można przykręcić.
Tak więc sobie
mniej lub bardziej beztrosko hasamy przez studenckie życie, próbując
się nie potknąć o wszystkie wystające elementy, takie jak: sesja,
licencjat, brak chleba tostowego, związkowe kryzysy i porozrzucane
po podłodze ubrania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz